wtorek, 7 sierpnia 2012

Z pieca na łeb


Już wiem! Mam plan tak szczwany, że można mu doprawić ogon i udawać, że to lis.
Ale po kolei. Najpierw dzieci:
Je przekabacić będzie najtrudniej, bo jak im powiem, że wyjeżdżam to zaraz polecą się pakować i że niby samej mnie nie puszczą. To może zachoruję? Albo udam, że straciłam nerkę i jadę tropem handlarzy ludzkim towarem do krajów byłego związku radzieckiego w poszukiwaniu sprawiedliwości. Mogą nie kupić. Najstarsze nie kupi, młodsze na zawał zejdą lub po prostu nie zrozumieją. Głupi pomysł, szukam dalej.
Zwalę na koleżankę! O, tak!
No dobra, a więc mam koleżankę, która wygrała wyjazd dla dwóch osób do Wenecji i z braku męża lub innego przystojnego faceta w swoim życiu zabiera mnie. To kupią. To ma też szansę kupić Mąż Polski, choć jeszcze nie wiem, czy muszę go okłamywać?
A może po prostu mu powiem, że chcę odpocząć? Zrozumie? Jeśli czyta to jakiś facet, to może się wypowiedzieć w komentarzu. To rozkaz! J
Nad tym jeszcze pomyślę, albo Ty, czytelniku, pomyślisz za mnie, a póki co poszukam czegoś ciekawego w ofertach turoperatorów. Wyjazd w każdym razie postanowiony jest na 100% i na 90% będzie to Wenecja, bo podobno piękna i zawsze chciałam ją zobaczyć.
W domu, nie, inaczej – w Warszawie już nie wyrabiam. Ostatnio już pisałam, ale to nie wszystko. Każdy dzień, dosłownie każdy, składać się musi z jakichś takich gówien. Drobnostek, ale jak się nasilą w liczbie 300 na godzinę to coś człowieka trafia. A to światła czerwone – wszystkie jakie tylko mogę mijać na drodze. A to siatka się urwie gdy idę z zakupami na parking i 30 jaj kurzych pierwszej klasy i nie pierwszej świeżości szlag trafi i stworzą abstrakcyjny wzór na betonie. Albo okres. Albo ON miał ciężki dzień w pracy, akurat gdy ja chciałam przerobić ostatnie dwie strony kamasutry.
Mając więc wybór – Tworki lub Wenecja wybieram to drugie i już wiem, że nic mnie nie powstrzyma.
Dogadać z mężem, aby nie strzelił focha. Dogadać z dziećmi, żeby nie było im przykro. Dogadać z biurem podróży, aby nie zdjęli mi z konta wszystkich pieniędzy jakie posiadam
J A potem zwiedzać, leżeć do góry brzuchem i imprezować.
Let’s have some fun!

piątek, 3 sierpnia 2012

Matka ucieka


A może ja muszę wyjechać?
Nie, żebym niedawno z urlopu wróciła i w ogóle odpoczęła podobno, ale to z dzieciakami. Dziećmi w sensie, kochanymi i Mężem Polskim kochanym wcale nie mniej… No ale i tak. No wiecie.
Zmęczona jestem. Skonana, z gwiezdnych wojen (głupia gra słów) i w ogóle z nóg padająca. Na twarz. Na p… przednią część głowy. Styrana.
Ależejakto? Zapytacie, choć tylko pod warunkiem, że nie macie dzieci, męża/żony, kota w głowie i kota w mieszkaniu. (A, no bo ten opis po prawej stronie bloga to „letko” się zdezaktualizował. Zwierzę przybyło i teraz prócz trojga dzieci czwarte, czworonożne o jedzenie mi miauczy co rano.) Jak macie to nie zapytacie, bo doskonale mnie, mam nadzieję, rozumiecie! /Za dużo tego „cie”, ale co tam./
Szósta rano pobudka. Wstać, zrobić śniadanie, dzieci obudzić, pójść do łazienki, dzieci obudzić raz jeszcze – skuteczniej, ubrać, odwieźć do szkoły/przedszkola, pojechać do pracy, wrócić, zrobić zakupy, posprzątać, dopilnować czy dzieci lekcje odrobiły, podać kolację, umyć (się i je), bajkę na dobranoc przeczytać, ucałować, wypić kieliszek wina, zmęczona ulec mężowi, lub nie zmęczona patrzeć jak on ulega objęciom morfeusza i w końcu usnąć również. I tak w kółko. O czymś zapomniałam?
Dlatego powoli czuję, że nie wyrabiam. A nawet szybciej niż powoli. I to nie tak, że nagle moje uczucia do dzieci najmłodszych, lub dziecka dorosłego o pseudonimie Mąż Polski wygasły. Co to, to nie! Ja tylko… kurczę, ja się z tej rutyny wyrwać muszę! Kto tak nigdy nie miał, niech pierwszy mi urwie od Internetu kabel!
Wiem, że gdy ojciec mojego potomstwa zje na kolację tosty i nie daj Boże popije je piwem, to pół nocy będzie go męczyła zgada. Wiem, który proszek zobojętniający kwasy mu podać, że nie ten na M, tylko ten na R (aby nie było kryptoreklamyJ ), wiem ilu „narzeczonych” ma moja córka, i z jakich przedmiotów jest najsłabszy mój najstarszy syn. Wiem, że najmłodszy usypia zawsze na prawym boku, a moja przyjaciółka dzwoni przeważnie w środy, choć najprawdopodobniej ona sama nie zdaje sobie z tego sprawy. Pamiętam o której przychodzi listonosz, a o której mogę spodziewać się kuriera. I to wszystko mnie już nudzi.
Wiem, że musze wyjechać i wiem, że sama. Nie wiem tylko gdzie. Jeszcze nie wiem.
Help me!

środa, 1 sierpnia 2012

Historyczny powrot

Dawno nie pisałam, ale mam nadzieję, że jeszcze choć skrawki czytelników się
zachowały i ktoś tu zajrzy. Na tłumaczenie czemu ta cisza w eterze to nie miejsce i czas.
Euro, praca, urlop, dzieci… Zdarza się zapomnieć. Przepraszam.
Jeśli jednak wracać do opuszczonego bloga, to tylko dzisiaj. Taki lokalny patriotyzm i
możliwe, że czytelnicy spoza Warszawy nie zrozumieją.
Nagonka na dzisiejszy koncert Madonny przeszła moje najśmielsze oczekiwania. Do tego
stopnia, że wczoraj nawet usłyszałam pytanie „nie rozumiem, czy środa to zły dzień na
koncert? Czepiają się, że ma zagrać? No c’mon!”
Najpierw nie zrozumiałam pytania mojej koleżanki i pewnie jak głupia zapytałabym o co
jej chodzi, ale wyręczyło mnie średnie dziecko.
-    To chodzi o Powstanie Warszawskie.
Znajoma rozdziawiła gębę i gdybyśmy tylko byli na działce, gdzieś na mazurach, to
wleciałoby jej stado komarów do środka. A mnie rozparła duma!
Bo tak, nie krytykuję koncertu Madonny, bardzo ją jako artystkę lubię, a szacunek do
Powstańców, który mam wcale nie polega na bojkotowaniu kultury! Ale cieszę się, że
moje dzieci, że kilkuletni szkrab, choć może bez wiedzy co to tak naprawdę było, kojarzy
datę i wie tyle o historii swojego miasta.
Niestety historyczka ze mnie żadna, i poza podstawami niczym więcej pochwalić się nie
mogę. Nie uważam też aby to był wstyd, bo tak, jak nie każdy musi umieć wyrecytować
liczbę Pi do czterdziestu miejsc po przecinku, tak nie każdy musi znać wszystkie daty i
wydarzenia historyczne. Ale są rzeczy, o których wstyd nie wiedzieć.
Chcę aby moje dzieci miały wiedzę przynajmniej o wojnach światowych, rozbiorach
Polski, Grunwaldzie, o odzyskaniu niepodległości czy uchwaleniu konstytucji.
Koleżanka poklepała mi potomstwo po głowie i szybko je pochwaliła. Natomiast w jej
głosie słyszałam wstyd. I wiecie co? Taka polaczkowata zawiść, ale cholernie mi miło, że
babsko się zgasiło. O 17 zabieram Wiki na przejażdżkę i zatrąbimy klaksonem. A jak
wrócę wyślę do znajomej najstarszego syna. A niech ją zapyta o Baczyńskiego. A niech
ma!
Ucz się, dziecko, historii. Bo inne dzieci Cię zawstydzą :)

środa, 30 maja 2012

Gdy rozum śpi, budzi się Uniwersytet


Ten wpis powstał, gdy mój przyjaciel pochwalił się swoją przygodą z Uniwersytetem Warszawskim.
Sytuacja wyjęta żywcem z filmu Barei. Dlatego, gdy skończycie się śmiać, pomyślcie chwilę ile absurdalnych przepisów, ile irracjonalnych decyzji potrafi zrodzić się w głowach mędrców z „prestiżowych” uczelni.
Mój przyjaciel studiuje dziennikarstwo. Studiuje zaocznie, a raczej studiował, bo napisał i złożył już pracę magisterską, oraz pozdawał prawie wszystkie egzaminy. Prawie. Jeden oblał. To ostatni semestr, więc o warunek prosić nie mógł. Kazali powtarzać.
Powtarzać, a więc i płacić (bo, jak wspomniałam, studia są zaoczne). Około cztery tysiące złotych. Za prawo do napisania jednego egzaminu!!!
Kwota niemała, a że w tym czasie na nadwyżkę gotówki nie narzekał, wręcz doskwierał mu jej brak, nie zapłacił. Nie mógł, nie miał nawet z czego.
Na szczęście istnieje coś takiego, jak Komisja ds. Umorzeń i Zapomogi (czy jakoś tak, nie pamiętał dokładnej nazwy). Napisał do nich podanie, podparł je wszelkimi możliwymi kwitami, dowodami, wyciągami z kont, ZUS’u… Piotrek pisać umie, zadbać o swoje też, więc jestem w stanie uwierzyć, że nawet dołączył tam specjalną bullę papieską lub inny dekret.
Dziś poszedł dowiedzieć się o odpowiedź.
- Dzień dobry, chciałem zapytać o decyzję w sprawie podania o umorzenie czesnego. Piotr --- Nr. albumu ---
- Niestety, pańskie podanie zostało odrzucone bez rozpatrywania.
- Czuję się zaszczycony. Skąd to wyjątkowe traktowanie mojej osoby?
- Nie możemy umorzyć panu czesnego, bo został pan skreślony z listy studentów.
- Tak. Za niezapłacenie czesnego. O tym było moje podanie.
- Nic na to nie poradzę. Dopóki nie ureguluje pan zaległej wpłaty, komisja nie może rozpatrzeć pańskiego wniosku!
- Ale gdybym miał te cztery tysiące i je zapłacił, to nie musiałbym prosić o ich anulowanie, czyż nie?
- Przykro mi, takie są przepisy.
Mnie również jest przykro. Nie dlatego że mój przyjaciel traci szansę na zakończenie edukacji, czy obronę tytułu. Jest mi przykro, bo żyjemy w czasach gdy uczelnie wyższe uważają, że są nieomylną wyrocznią, greckim Delfy, pępkiem świata z którym każdy musi się liczyć i który nawet nie musi brzmieć logicznie, ważny jest sam autorytet.
To tak jakbym pokłóciła się z Mężem Polskim, ten trzasnąłby drzwiami, wyszedł i zostałby mi po nim tylko pozew o rozwód. Gdybym zapłakana, w potrzebie zgłosiła się o alimenty, a sąd by powiedział „Nie przyznamy alimentów na dzieci, bo ma pani już potomstwo”. Gdybym oddała do reklamacji buty, bo pękła im podeszwa, a reklamację by odrzucili z powodu oddania obuwia o uszkodzonej podeszwie.
Myślałam, że takie absurdy usłyszę już tylko w komediach z PRL’u. Że po Barei już nikt mnie tak nie rozbawi. Tymczasem po przygodzie mojego przyjaciela mam ochotę, zwyczajem minionej epoki, na drzwiach UW przykleić tabliczkę „tych klientów nie obsługujemy” a na niej uśmiechnięte twarze wielkich umysłów z owej komisji.
Piotr nie ma czterech tysięcy na szkołę. Dlatego szkoła mu ich nie daruje. Są jednak na tyle uprzejmi, że gdyby je miał i wpłacił, chętnie by mu odpowiedzieli „ależ niepotrzebnie się pan fatygował”.
Kocham Uniwersytet Warszawski. Kocham z daleka, bo swoich dzieci raczej tam nie poślę.

poniedziałek, 28 maja 2012

Wpis dietetyczny


Zgrubłam. Spodnie zrobiły się za małe, koszulki zbyt obcisłe, czyli że utyłam. Albo skurczyły się w praniu! O, to to! W praniu. Muszę chyba proszek wymienić.
Mąż Polski co prawda mówi mi o tym od kilku lat, średnio co roku narzeka, że kurczą mu się ubrania, co najpierw próbował zwalać, na to że jeszcze rośnie, a potem na pralkę. A ja mu nie wierzyłam. No głupia ja!
Wymyśliłam, że przejdziemy na dietę. Krzysztof wymyślił, że ja przejdę, bo on idzie z dziećmi na pizzę.
Przestudiowałam to, co tam piszą o dietach w internecie, głowa urosła o dwa rozmiary i postawiłam na najlepszą z nich. MŻ. Mniej Żreć.
Zło to kompletne, zło przed duże Z, a nawet U w środku, ale nic nie poradzę, że wydaje się najszybsze a ja nie chcę się bawić w planowanie jadłospisów, liczenie kalorii, węglowodanów i w ogóle w nic bawić się nie chcę, tylko chcę schudnąć. Wybrałam mniejsze zuo!
Dziś śniadania nie zjadłam, uznałam, że skoro to najważniejszy posiłek dnia, to właśnie on musi tuczyć najbardziej, wzięłam więc kajzerkę, jogurt i pojechałam zrobić sobie paznokcie. Dobry manicure pomaga w odchudzaniu, a co! Potem przyjaciółka, ta co mi dłonie naprawiała, ta sama odpowiedzialna za tę stronę (ten tekst zawiera lokowanie produktu) ubrała córkę, psa, zadzwoniła po swojego sąsiada, ten ubrał siebie i swojego psa i wyciągnęła mnie na spacer.
Nie lubię psów. Nie lubię psów, piesów, psowatych i w ogóle czworonożnych zwierząt, które każdą swoją potrzebę wyrażają szczekaniem. Mam w domu kilkoro takich, które wyrażają je płaczem i to mi wystarcza. I też muszę po nich sprzątać.
Poszliśmy do lasu, a potem do pubu przy tym lesie, w którym oni zamówili sobie po karkówce z grilla, a ja zjadłam swoją bułkę z jogurtem. Potem zjadłam kiełbasę, bo zgłodniałam, a na deser zamówiliśmy frytki. Na szczęście nie było tego dużo, więc MŻ zachowane.
Co najgorsze, sąsiad mojej przyjaciółki, w sumie to i mój dobry kolega, cały czas zachwycał się kelnerką. Idiota nonstop składał kolejne zamówienia, tyko po to, by podchodziła do naszego stolika. I jeszcze specjalnie poprosił ją o wodę dla psów, że niby tak się o zwierzęta troszczy, na co ta chuda raszpla zareagowała maślanym wzrokiem i czym prędzej pobiegła po miseczkę.
- I co ty w niej widzisz? – zapytałam.
- Ale, że co widzę i że w kim?
- W kelnerce. Po co ją tak ciągle wołasz?
- Nie wołam. Po prostu ciągle coś zamawiam. W kogo mam się wpatrywać, w ciebie? Ty masz męża i ja się go boję – zażartował.
- Mnie też się masz bać, zawołaj tę chudą raz jeszcze, to ci coś zrobię.
- A, tu cię boli! – nagle odgadł moje intencje. – co, odchudzasz się?
- Nie twoja sprawa.
- Nie moja. Twoja też nie powinna, nie potrzebujesz.
Ale nie kupiłam tego! Dobrze wiem czemu ciągle wołał kelnerkę i wcale nie kupiłam też bajki, że miała po prostu piękny uśmiech. Każdy facet ogląda się za chudymi.
Trzeba mniej żreć, pomyślałam zamawiając drugą kiełbasę. Stanowczo za małe porcje podają w pubach!

sobota, 26 maja 2012

Wojna domowa


Oglądaliście „Wojnę domową”? Na pewno, każdy oglądał. Dziś czułam się jak matka Pawła. Ale po kolei:
Rano obudził mnie piekielny hałas. Jakby wszystkie noże, widelce, talerze, wszystko co jest w kuchni dostało nóg i zaczęło wyskakiwać z szafek na ziemię. Zerwałam się jak oparzona, chcę obudzić Męża Polskiego, ale patrzę – łóżko puste. Idę do kuchni, sprawdzić co się dzieje.
- Mamo, nie!!! – krzyczy najstarszy syn – idź spać, to ma być niespodzianka!!!
- Ale co?
- No, wszystko. Niespodzianka. Idź spać.
- Ale…
- No idź! – nie dał mi dokończyć. Idź spać, jasne… jak jest taki hałas!
Wróciłam do łóżka, zostawiając Krzysztofa i Tomka samych. Nawet udało mi się jeszcze na chwilę usnąć.
Wrócili do mnie około dziewiątej, ustawiając przy mnie tacę z kawą, sokiem pomarańczowym i kanapkami. Jezu, jakie to było miłe! Od razu wybaczyłam i wcześniejszą pobudkę i z lekkim strachem co musi się dziać w kuchni, zaczęłam jeść.  Smakowało!
Stali cały czas nade mną, żebym nie zostawiła ani okruszka kanapki i ani łyka napojów, a gdy domowe Gestapo upewniło się, ze wszystko z tacy wylądowało w moim żołądku, kazali iść do łazienki.
- Przygotowaliśmy ci kąpiel, mamusiu – powiedziała Wiktoria, a Kubuś zaprowadził mnie za rączkę.
Poranna kąpiel z okazji dnia mamy. Brzmi cudownie, prawda? No cóż, na pewno tak by było, gdyby ten odpowiedzialny za puszczenie wody do wanny pamiętał, by ją zakręcić! Gdy weszłam do łazienki, woda właśnie zaczęła się przelewać. Na szczęście nie dużo, na szczęście mieszkamy na parterze, nikomu na głowę kapać nie będzie.
Zakręciłam kran i mogłam zapomnieć o myciu. Kubusia wygoniłam z łazienki i wrzasnęłam na Męża Polskiego. Skruszony obiecał, że sam wytrze podłogę, ale nie chciałam go już widzieć w łazience. Zaczęłam sprzątać.
Wytarłam podłogę, wyżęłam szmatkę, przy okazji nastawiłam pranie, poukładałam ręczniki w szafeczce i poustawiałam kosmetyki na półce. Zawsze znajdzie się coś do roboty. Nim się obejrzałam minęła godzina i stwierdziłam, że jednak czas na kąpiel. Woda wystygła. Spuściłam i nalałam nowej. Tyle z oszczędzania, tyle z dbania o ekologię.
Gdy wyszłam z wanny minęła mi cała złość i znów z uśmiechem na ustach wróciłam do dzieci i męża. Mieli dla mnie tort. Ciasto dokładniej, a konkretnie murzynka, ale nazywali to tortem, więc niech tak zostanie. Przygotowali mi tort z okazji mojego święta.
Nie do zjedzenia. No choćbym się starała, choćbym się miała zmusić, nie szło tego przełknąć. Jakby do kleju dodać trochę kakao.
- Pyszny – skłamałam. – Sami upiekliście?
- Tatuś nam pomagał! – pochwalił się najmłodszy.
- Z czego go zrobiłeś? – spytałam Krzysztofa.
- No jak? Mąka, jaja, kakao, nie wiesz jak się ciasto robi?
- Ja wiem, nie jestem pewna ciebie – zażartowałam. – skąd wziąłeś mąkę?
- W słoiku była.
- Słoiku? Niskim, szerokim?
- A co?
Nic. Nawet nie chciało mi się tłumaczyć. Użył kartoflanej!
A potem przybiegły do mnie dzieci, dały kwiatki i ucałowały.
Powiedziały tylko „kocham cię, mamo” i wszystko minęło. Nie potrafiłam się dłużej gniewać, nawet ciasto zaczęło mi smakować. A potem zabrali mnie na piknik.
Dziś mamy dzień mamy J

wtorek, 22 maja 2012

Kotka na gorącym, blaszanym łóżku


Ostatnie kilka dni spędziliśmy u rodziny Męża Polskiego. To tak, jakby każdy oglądał 40-to latka i stwierdził, że „zawsze to obcy w domu”. Nie czuliśmy się swojo. To znaczy ja nie czułam, bo Krzysztof bawił się wyśmienicie i praktycznie w ogóle nie zwracał na mnie uwagi.
Dzieciaki krzyczą, koty w głowie się marcują, a ten jakby nigdy nic rozmawia ze szwagrem o czymś arcyważnym. No, w to każe mi wierzyć. A potem oni też krzyczą!
Krzyczą, bo brat mojego lubego kupił nowy samochód, a przecież podobno wcale tak dobrze mu się nie powodzi. Ale wierzę, że to przez wielkiego K. Przemawia troska, nie zawiść. Krzyczą, bo Krzysztof nie wszedł w interes z kolegą swojego brata, a brat nie wierzy, że interes ten  góry skazany był na porażkę. Aż w końcu krzyczą, bo przypomnieli sobie, że ostatnie urodziny ojca były kompletną porażką, za to nie potrafią sobie przypomnieć z winy którego.
- Mamo! Mamo!!! – krzyczy Tomek – a dlaczego wujek kupił swoim dzieciom nowe tornistry, a my nie mamy?
- Bo wasze stare są jeszcze całkiem nowe.
- Ale oni mają nowsze!
- Nie wolisz poczekać do wakacji i we wrześniu mieć najnowszy?
- Wolę. Ale kupisz? 
- Zobaczymy.
- To nie, to kup teraz!
I weź tu bądź mądry!
A potem przychodzi wieczór i kot w głowie zaczyna mi miauczeć tak, że umarłego by pobudził. Gdzie tam. Nie na zjeździe rodzinnym, nie tutaj, nie ja, nie z tą rodziną.
Wszystko już przygotowałam. Polówka, którą nam rozłożyli może i będzie skrzypieć jak pięciolatka na altówce, ale rodzina sama sobie winna, zapraszając małżeństwo z trojgiem dzieci i oferując pociechom nocleg i ich latoroślami, dorosłych nareszcie zostawiając samych.
Ja od ostatniej poł godziny siedziałam jak na szpilkach, co i raz dyskretnie (bardziej lub mniej) wysyłając lubemu miłosne sygnały. Nawet obiecał, że już kończy, jeszcze tylko ostatniego drinka dopije, i idziemy.
Jeden ostatni drink. Drugi, trzeci, szósty. W końcu ja wstałam i poszłam sama. Może go ruszy ambicja i zaraz dołączy?
Dołączył po trzech kolejnych.
Wszedł do łóżka. Rozgrzane do granic wytrzymałości, aż sprężyny palą w plecy. Prześcieradło płonie, ja też, na chwilę więc idę do toalety przygotować się i zrobić na Bóstwo. Na chwilę poszłam. Na pięć minut max.
Zasnął!
Normalnie, wziął i zasnął! Tak bez uprzedzenia, tak nagle ukrócając moje szaleńczo niemoralne plany!!!
Kot w głowie szalał z wściekłości, a łóżko było gorące niepotrzebnie. Tyle mi przyszło po zjeździe rodzinnym…

poniedziałek, 14 maja 2012

Raz byliśmy romantyczni


Czasami, choć zdarza się to raczej nie często, każdy zapomina o swoim charakterze. Nie wiem, czy to dobrze, czy źle. Czasami, choć zdarza się to raczej nie często, nawet w cyniku budzi się cząstka romantyka i otrzepując z kurzu jakim zaległa, nieśmiało daje o sobie znać.
- Za co mnie tak naprawdę kochasz? – spytał dziś Mąż Polski.
- A kto ci takich głupot naopowiadał, co? – zażartowałam, jak to zwykle robię, ale po jego mienie zrozumiałam, że to dziś jest ten dzień. Dziś mieliśmy być poważni.
Za co go tak naprawdę kocham?
Nie wiem. Kocham, bo jest mój, bo jest ojcem moich dzieci, bo jest ze mną na dobre i na złe i nie wyobrażam sobie, aby go miało nie być. Jest męski i potrafi być czuły. Zapewnia mi bezpieczeństwo i dba o mnie. Rozwesela i zasmuca. Za co tak naprawdę kogoś kochamy?
Za to, co właśnie wymieniłam? Przecież są setki męskich facetów, są inni przystojni i dowcipni, są tysiące ludzi, których kochałabym bardziej, gdybym ich kiedykolwiek poznała. Ale nie poznam ich nigdy. (Musiałam ukraść kilka zdań Bukowskiemu.)
- A wiesz, że pamiętam w co byłeś ubrany na naszej pierwszej randce?
- Ja sobie tego nie przypomnę.
- Nie szkodzi. – uśmiechnęłam się.
- Mam mnóstwo koleżanek. Kobiety mnie adorują.
- Ufam ci.
- Palę, choć lekarz mi zabronił, a Ty tego nie lubisz.
- Ja też lubię cię wkurzać.
Na początku mnie denerwował i chciałam go spławić. Zabiegał o mój numer tyle dni, przychodząc omalże codziennie do mnie do pracy i stając się najbardziej upierdliwym klientem z dziejach banku. W końcu wyprosił, dostał moje GG. A nagle złapałam się na tym, że po pracy wracam jak najszybciej do domu po to, by zobaczyć czy do mnie napisał. 
Ale to nie wtedy się zakochałam. Co najwyżej mnie intrygował, nawet pociągał. Poszliśmy na randkę, spędziliśmy bardzo przyjemny wieczór. A potem? Potem został moim mężem, bo gdzieś w między czasie coś we mnie się przestawiło.
Odpalił dwa papierosy i jednego wsadził mi do ust. Pozwolił mi za siebie zapłacić, choć był gotów pokryć cały rachunek. Dzwonił w środku nocy tylko po to, bo lubił mój głos.
To za te małe głupoty się zakochujemy, do tego nie potrzeba wielkich gestów i teatralnych zagrywek.
- To za co mnie tak naprawdę kochasz? – powtórzył pytanie.
- Nie powiem ci! Ale kocham.
- To dobrze.
- No, całkiem fajnie.

wtorek, 8 maja 2012

Noc po ciężkim dniu


Chciałam napisać wczoraj, ale padłam. Jak się położyłam na chwilę, żeby odpocząć, na pięć minut zamknąć oczy, tak otworzyłam je dopiero rano. Ale jak tu nie zasnąć ze zmęczenia, jeśli pierwszy dzień po długim weekendzie to jakby ktoś z batem nade mną stał. Stał i tak smagał, raz z jednej, raz z drugiej żeby równo puchło. Zero odpoczynku!
Już w niedzielę wiedziałam, że poniedziałek nie będzie niczym przyjemnym. Nigdy nie jest. Zwłaszcza ten, po dziewięciu dniach wolnego, które mieliśmy spędzić poza domem, a spędziliśmy w nim, bo dzieciaki były w kropki. Ale już dosyć o tej ospie. W ZOO chociaż byliśmy i zwiedziliśmy Twierdzę Modlin, z czego zdjęcia są na facebooku, więc nie będę tu się rozpisywać.
W końcu weekend się skończył i zaczęła praca. Pod górkę szło już od samego rana. Pobudka. Ja wstaję, mąż wstaje, dzieci nie. Dzieci trzeba obudzić specjalnie, jaśniepaństwo ma swój własny budzik w postaci mamusi, która przyjdzie, potrząśnie delikatnie, powie „kochanie, wstawaj” za co w nagrodę usłyszy „mgrhhhrrr!!” i zobaczy plecy jaśniepana. Trzęsę znowu. „Kochanie, wstawaj” po raz drugi. I znów „mgrhhhrrr!!” lub „jeszcze pięć minut”, gdy dziecko zaszczyci nas dialogiem. Za dwadzieścia minut musi wyjść z domu, żeby zdążyć do szkoły, ale na wszystko ma czas.
No nic, mamusia w tym czasie idzie dobudzić pozostałe. Scenka powtarza się jeszcze od dwóch do pięciu razy, w końcu wyszykowani stoimy w drzwiach. Mamy wychodzić.
 Mamo, siusiu!
I tak dobrze, że nie zima. Ile to razy traciło się piętnaście minut na ubranie szkraba, żeby potem nagle wszystko z niego zdejmować, bo nie pomyśli o toalecie porannej przed założeniem trzynastu warstw na siebie.
Rozebrany, wysikany, ubrany, można wychodzić. Do garażu, czyli to jedno piętro w dół zeszliśmy w błogiej ciszy. To mój ulubiony punkt dnia! Minuta spokoju, pierwsza o ostatnia.
- To nie fair! Dziś ja powinnam siedzieć przy oknie!
- Puść siostrę do okna. – od niechcenia upominam najstarszego.
- Ona siedziała ostatnio!
- Nieprawda! – krzyczy córa.
- Właśnie, że tak!
- Nie! Ty ostatnio siedziałeś!
I tak mogliby aż do zachodu słońca…
Do tego dochodzi dzień w pracy. Pierwszy po tak długiej nieobecności. Setki maili do przeczytania, pół setki do odpowiedzenia w ciągu najbliższych dwóch i pół minuty, do tego rozgrzebane projekty i te, które się właśnie zaczynają. Nienawidzę dni wolnych!
Nienawidzę dlatego, bo pierwszy dzień powrotu do rzeczywistości to katorga.
W sumie nie tylko pierwszy. Dzisiejszy wyglądał tak samo. Kopiuj wklej i otrzymujemy poranek pewnie każdej matki.
Aż w końcu wraca się wykończonym do domu... i śpiewa Beatlesów. A co innego pozostaje?
It's been a hard day's night
And I've been working like a dog
It's been a hard day's night
I should be sleeping like a log

wtorek, 1 maja 2012

Braciszka nie będzie!


Jeśli tak ma wyglądać moja majówka, to ja podziękuję!!!
Średnia jakby zdrowa, ale nie może być w domu za lekko, przeskoczyło na pozostałą dwójkę. Jasne, normalna sprawa, zaraziły się, dobrze, będą miały z głowy. Tylko na Bloga kochanego dajcie odpocząć chwilę! Jak to tak na raz można, tak ciągle, tak się każdym po kolei opiekować i leczyć… Zachciało mi się trójki dzieci, to mam za swoje.
Teraz dzieci mi się nie chciało, ale wszystkiego co poprzedza narodziny już jak najbardziej. Goście sobie poszli, to znaczy jeden gość co jak przylazł w sobotę po południu tak w niedzielę późnym wieczorem nas opuścił. Potem wracaliśmy do stanu użyteczności, więc nic się nie chciało, a dziś cały dzień biegania po sklepach, żeby załatwić sprawunki póki otwarte. Dlatego gdy potomstwo zostały nakarmione, wysmarowane lekarstwem i uśpione, gdy wino zrobiło co trzeba mnie i Mężowi Polskiemu niby można było iść do łóżka.
No to poszliśmy. Światło przyćmione, czułe słówka, kilka miłych komplementów i nagle płacz i zgrzytanie zębów. Krzysztof wciąż utrzymuje, że mu się podobam, więc ten skowyt to nie jego zasługa. Najmłodszy się obudził. Jak cudownie.
Małżonek wyszeptał coś na „k” i bynajmniej nie było to „kocham cię”, a mamusia poczłapała szybko do synka. Utuliła, pocałowała, sprawdziła stan krost na ciele, zapewniła że szybko wyzdrowieje i wróciła do spraw brutalnie przerwanych. Najstarszy z mężczyzn w domu w tym czasie wpadł na jeden z tych pomysłów, za które go tak kocham i powiedział, że zasługuję na porządny masaż.
Zasłużyłam sobie, o tak! Z uśmiechem od ucha do ucha, rozmarzona położyłam się czekając na ulgę.
-       - Mamo, pić!
Tym razem obudził się trzynastolatek i postanowił powiadomić mnie o tej potrzebie osobiście, stając nam nad łóżkiem.
Cudowny moment. Najwspanialszy! Niech każde się jeszcze obudzi o pierwszej w nocy, bo po co dawać rodzicom odpocząć. Rodzice jak te terminatory, jak zaprogramowane komputery zrobią wszystko co do nich należy z uśmiechem na ustach przerywając dorosłe zabawy na rzecz dziecięcych zachcianek. Ale nawet w tym filmie o terminatorze nastąpił w końcu „bunt maszyn”.
Dałam mu pić. Dałam mu cały karton soku, jak się obudzi o trzeciej, niech ma przy łóżku. Swoim tym razem. Wróciłam do męża i… zaczęliśmy się głośno śmiać. Bardzo głośno, wyładowując całe swoje zirytowanie donośnym rechotem. Do rozpuku. Przynajmniej jeden punkt wieczoru osiągnięty – i tak i tak pobudziliśmy sąsiadów. Włączyłam komputer, a Mąż Polski poszedł zapalić. Ja w sumie z nim. Skoro można po, można i zamiast. Już się odechciało, wcale nie do trzech razy sztuka!

czwartek, 26 kwietnia 2012

Ta wieczna ospa wietrzna


Wiktoria jest kolorowa! Nie jestem rasistką, nie o to chodzi. Mąż i ojciec dziecka w jednym też jest mojego koloru skóry, a Wiki jak Krówka Milka! Przynajmniej chwilę taka była, bo ja, wychowana na starych sposobach, dzieciaka z ospą smarowałam gencjaną. Potem poznane w pubie małżeństwo poleciło mi jakąś specjalną maść (w sumie raczej płyn, jakby z talkiem) wysuszającą. Od tej pory sześciolatka nie przypomina maskotki wytwórcy czekolad, a ja zastanawiam się czy to aby na pewno ospa. Oby tak, bo lepiej żeby ją przeszła teraz, w wieku przedszkolnym, niż miała sobie robić zaległości w podstawówce. Albo, co gorsza, jako dorosła straszyła kandydatów o rękę krostami na całym ciele.
Gdy lekarz potwierdził ospę postanowiliśmy wykorzystać to do własnych niecnych celów i zorganizowaliśmy przyjęcie. Illness Party – Impreza z chorobą!
Przyszli znajomi z dziećmi, które wietrznego paskudztwa jeszcze nie złapały, coby pociechy się zawczasu zaraziły, a rodzice uzupełnili poziom alkoholu we krwi. Miało być fajnie!
Miało i pewnie by było, gdyby nie drobny szkopuł w postaci naszych przyjaciół z którymi mieliśmy jechać na majówkę na Mazury, a którzy zapomnieli, że nie przechodzili jeszcze ospy. Rzecz jasna – złapali. Dorosły odchorowuje to gorzej niż dziecko i ze wspólnych planów wyszło zero. Nic. Nul.
Długi weekend stoi więc pod ogromnym znakiem zapytania, a dziecko wciąż powoli wraca do zdrowia. Bardzo powoli bo są jest mniej więcej w połowie, jeśli wierzyć zapewnieniom lekarza i znajomych, że wstrętne ospisko trwa tydzień. A potem dwa tygodnie kwarantanny. Aż przypomina mi się „Ojciec zadżumionych” Słowackiego:
Trzy razy księżyc odmienił się złoty
Jak na tym polu rozbiłem namioty
No i tak, miał być wpis o chorobie, a wyszedł Lament Świętokrzyski prosto z Warszawy, o zepsutych planach urlopowych.
Czekamy na rady, co robić podczas majówki i czy z sześcioletnim dzieckiem uraczonym krostami wypada i można gdzieś wyjechać.
Pomożecie?

wtorek, 24 kwietnia 2012

Wazon - historia prawdziwa


Stłukł się. Oczywiście, że sam. Każdy, kto ma w domu dzieci wie, że wszystko nagle tłucze się samo. Dostał nóg i wziął i się zbił. Zeskoczył z parapetu. Mój ulubiony wazon na kwiaty!
Niespodzianka czekała na mnie wczoraj, weszłam do domu i nikt nie krzyczał, dzieci się nie biły, Mąż Polski pochylony grzebał coś w komputerze a zupa powoli dochodziła na wolnym ogniu. Normalnie jak nie w moim domu! Widziałam, że coś jest nie tak i że to na pewno nic dobrego. Dywan cały, trzynastolatek nie wpadł na genialny pomysł ogniska w salonie. Wszystkie talerze na swoim miejscu, sześciolatka nie bawiła się w dom. Ściany nie były pomazane, czyli czterolatek nie odprawiał Montparnasse w przedpokoju. Za to na parapecie stało coś… nie wiem co, ale wazonem toto nie było. Było szkaradne jak nie przymierzając pies naszego kolegi, połączenie kociołka Asteriksa z kominem elektrociepłowni Kawęczyn. A w tym moje kwiaty!!! Żadne się nie przyznało.
No dobra, przyznaję, nie gniewałam się długo. W sumie tyle co nic, bo pomysł naprawienia szkody był rozbrajający, stałam i patrzyłam urzeczona na ten obraz nędzy i rozpaczy, będący jednak odważnym krzykiem kreatywności moich dzieci. Jeśli lubicie mój fan page Klocki Culi to widzieliście to już wczoraj, jeśli nie – zobaczycie teraz. To patrzcie:

Tak wygląda wazon po kilku przeróbkach. Nawet ładny. Nawet kwiat w nim stoi i wystrój salonu nie woła o pomstę do nieba. Czyli co, da się?
Złap pomysł. Podaj dalej. Twoje dziecko zrobi to samo!
Kreatywność jest zaraźliwa :)

piątek, 20 kwietnia 2012

Trudne słowo o koniu

Ten tydzień mija nam pod znakiem jeździectwa, odkąd w zeszły weekend zabraliśmy dzieciaki do Kań Helenowskich, na konie. Zabawa była przednia i to dla nas wszystkich. No, prawie wszystkich, bo czteroletni Kubuś został z dziadkami. Średnia (sześć latek) robiła kółeczka na kucu, najstarszy (trzynaście) ruszył z instruktorem i grupą rówieśników, a my jako stare małżeństwo koniarzy (koń by się uśmiał) pojechaliśmy na wycieczkę w teren. Tylko Mąż Polski trochę narzekał, że jego klacz jakaś taka ospała. Nieważne, nie słuchajcie go. Jutro znów jedziemy do Kań, bo już mi zapowiedział, że wybierze lepszego konia i dopiero pokarze mi jak to robili kowboje na Dzikim Zachodzie. Nie pytałam co dokładnie miał na myśli, w obawie że dzieci mogą usłyszeć, ale jak powszechnie wiadomo każdy mężczyzna jest specjalistą w każdej dziedzinie, więc na pewno wielu, wielu ciekawych rzeczy mnie nauczy...

Gdy tylko małolaty usłyszały o jutrzejszej wycieczce wpadły w szał radości, a ostatnio pominięty rozpoczął nad wyraz dorosłe negocjacje aby tym razem jego również zabrać. Wytoczył wszystkie działa, od subtelnej prośby, po histeryczny płacz zupełnie nie zwracając uwagi, że w gruncie rzeczy od początku chcieliśmy go wziąć. Za kilka lat zostanie prawnikiem!
Tymczasem Wiktoria wyciągnęła na środek pokoju wszystkie krzesła i oznajmiła, że teraz bawimy się w konie. Jako kreatywna matka zrobiłam na szybko lejce z przeciągniętej przez oparcie skakanki, położyłam na siedzeniu poduszkę imitująca siodło i zawołałam córę, że możemy ruszać. 
Dosiadłam rumaka.
-Mamusiu, stój!
Mamusia stanęła. Mamusia zsiadła z konia i pyta średnią co się stało.
-Konika będzie bolało.
Tylko czekałam, aż najdroższy małżonek w cudownym żarcie wypomni mi tę bombonierkę, co to ją ostatnio sama opędzlowałam, że konik poczuje różnicę.
-Nie martw się, kochanie, konik jest przyzwyczajony do jazdy.
-Ale źle go osiodłałaś, mamusiu i będzie miał obtarcia.
-Są lejce, siodło. Strzemion nie mamy, ale będziemy udawać, że są.
-A gdzie czaprak?
Stanęłam jak wryta. Gdzie co? Skąd moja córka zna takie słowa?
-A co to jest czaprak?
-To ty nie wiesz, mamo? No przecież to taka specjalna podkładka pod siodło, żeby chronić grzbiet konika.
No tak. Zabierz raz dzieci na konie i już są mądrzejsze od ciebie. Zawstydzona położyłam pod poduszkosiodło jakiś kocyk, a Mąż Polski śmiejąc się ze mnie nagle stwierdził, że musi trochę popracować na komputerze. Idę o zakład, że poszedł się doedukować!
Jutro znów jedziemy na konie. Te prawdziwe. A potem, jak znam swoje dzieci, będziemy musieli wstąpić do księgarni, po jakiś również prawdziwy album. Córa ma nową pasję. 
Tylko jak one się tak szybko wszystkiego uczą???

poniedziałek, 16 kwietnia 2012

Dziecko niedzielnej imprezy

Właściwie po co mi blog? Wczoraj Mąż Polski, czyli mój mąż, którego czasami nazywam po prostu po imieniu - Krzysztof, zorganizował w domu spotkanie biznesowe. W niedzielę, idealny pomysł. Odkąd usłyszał, że znajomy mojej przyjaciółki zna się na internecie, czy tam tworzeniu stron postanowił go ściągnąć do naszego mieszkania i wypytać o współpracę. Ja zrobiłam kolację, on wyciągnął butelkę whisky, dzieci poszły spać, słowem w pełni profesjonalna atmosfera do negocjacji. Nie dajcie się na to nabrać! O interesach rozmawiali może dwadzieścia minut. Potem za bardzo się polubili i znaleźli wspólny język. Co to oznacza? Zawodowo nie wiem, umknęło mi meritum, ale chyba ten znajomy zrobi mu jakąś stronę. Prywatnie – skończyło się to około czwartej nad ranem. Rano był ból głowy i Mąż Polski ostatkiem sił wyszeptał, że chyba nie idzie dziś do pracy. Dzieci też do przedszkola nie odwiezie, więc czy ja nie byłabym tak kochana i go nie wyręczyła. Od czego facetowi żona, no nie? No i jeszcze odwieczna zasada, że jak mężczyzna chory, to umiera. Kac też jest dla niego śmiertelny, więc w tych smutnych ciężkich chwilach wymaga intensywnej opieki.

W każdym razie to „biznesowe” spotkanie zaowocowało pomysłem na bloga. Takie moje małe dziecko powstałe w wyniku imprezy :) W którymś momencie podczas tych dwudziestu minut profesjonalizmu chłopaki rozmawiali o internecie. Było coś o blogach i pytaniu, czy mając trójkę dzieci nie myśleliśmy o dzieleniu się swoimi przygodami w sieci. Dużo ludzi tak robi. I w sumie – czemu nie? Aż tak nudnego życia nie mam. Mąż, potomstwo, kot w głowieJest o czym pisać.Zaczęłam. Zobaczymy jak będzie dalej! Możemy pobawić się w życie:)