sobota, 26 maja 2012

Wojna domowa


Oglądaliście „Wojnę domową”? Na pewno, każdy oglądał. Dziś czułam się jak matka Pawła. Ale po kolei:
Rano obudził mnie piekielny hałas. Jakby wszystkie noże, widelce, talerze, wszystko co jest w kuchni dostało nóg i zaczęło wyskakiwać z szafek na ziemię. Zerwałam się jak oparzona, chcę obudzić Męża Polskiego, ale patrzę – łóżko puste. Idę do kuchni, sprawdzić co się dzieje.
- Mamo, nie!!! – krzyczy najstarszy syn – idź spać, to ma być niespodzianka!!!
- Ale co?
- No, wszystko. Niespodzianka. Idź spać.
- Ale…
- No idź! – nie dał mi dokończyć. Idź spać, jasne… jak jest taki hałas!
Wróciłam do łóżka, zostawiając Krzysztofa i Tomka samych. Nawet udało mi się jeszcze na chwilę usnąć.
Wrócili do mnie około dziewiątej, ustawiając przy mnie tacę z kawą, sokiem pomarańczowym i kanapkami. Jezu, jakie to było miłe! Od razu wybaczyłam i wcześniejszą pobudkę i z lekkim strachem co musi się dziać w kuchni, zaczęłam jeść.  Smakowało!
Stali cały czas nade mną, żebym nie zostawiła ani okruszka kanapki i ani łyka napojów, a gdy domowe Gestapo upewniło się, ze wszystko z tacy wylądowało w moim żołądku, kazali iść do łazienki.
- Przygotowaliśmy ci kąpiel, mamusiu – powiedziała Wiktoria, a Kubuś zaprowadził mnie za rączkę.
Poranna kąpiel z okazji dnia mamy. Brzmi cudownie, prawda? No cóż, na pewno tak by było, gdyby ten odpowiedzialny za puszczenie wody do wanny pamiętał, by ją zakręcić! Gdy weszłam do łazienki, woda właśnie zaczęła się przelewać. Na szczęście nie dużo, na szczęście mieszkamy na parterze, nikomu na głowę kapać nie będzie.
Zakręciłam kran i mogłam zapomnieć o myciu. Kubusia wygoniłam z łazienki i wrzasnęłam na Męża Polskiego. Skruszony obiecał, że sam wytrze podłogę, ale nie chciałam go już widzieć w łazience. Zaczęłam sprzątać.
Wytarłam podłogę, wyżęłam szmatkę, przy okazji nastawiłam pranie, poukładałam ręczniki w szafeczce i poustawiałam kosmetyki na półce. Zawsze znajdzie się coś do roboty. Nim się obejrzałam minęła godzina i stwierdziłam, że jednak czas na kąpiel. Woda wystygła. Spuściłam i nalałam nowej. Tyle z oszczędzania, tyle z dbania o ekologię.
Gdy wyszłam z wanny minęła mi cała złość i znów z uśmiechem na ustach wróciłam do dzieci i męża. Mieli dla mnie tort. Ciasto dokładniej, a konkretnie murzynka, ale nazywali to tortem, więc niech tak zostanie. Przygotowali mi tort z okazji mojego święta.
Nie do zjedzenia. No choćbym się starała, choćbym się miała zmusić, nie szło tego przełknąć. Jakby do kleju dodać trochę kakao.
- Pyszny – skłamałam. – Sami upiekliście?
- Tatuś nam pomagał! – pochwalił się najmłodszy.
- Z czego go zrobiłeś? – spytałam Krzysztofa.
- No jak? Mąka, jaja, kakao, nie wiesz jak się ciasto robi?
- Ja wiem, nie jestem pewna ciebie – zażartowałam. – skąd wziąłeś mąkę?
- W słoiku była.
- Słoiku? Niskim, szerokim?
- A co?
Nic. Nawet nie chciało mi się tłumaczyć. Użył kartoflanej!
A potem przybiegły do mnie dzieci, dały kwiatki i ucałowały.
Powiedziały tylko „kocham cię, mamo” i wszystko minęło. Nie potrafiłam się dłużej gniewać, nawet ciasto zaczęło mi smakować. A potem zabrali mnie na piknik.
Dziś mamy dzień mamy J

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz