Oglądaliście
„Wojnę domową”? Na pewno, każdy oglądał. Dziś czułam się jak matka Pawła. Ale
po kolei:
Rano obudził
mnie piekielny hałas. Jakby wszystkie noże, widelce, talerze, wszystko co jest
w kuchni dostało nóg i zaczęło wyskakiwać z szafek na ziemię. Zerwałam się jak
oparzona, chcę obudzić Męża Polskiego, ale patrzę – łóżko puste. Idę do kuchni,
sprawdzić co się dzieje.
- Mamo,
nie!!! – krzyczy najstarszy syn – idź spać, to ma być niespodzianka!!!
- Ale co?
- No,
wszystko. Niespodzianka. Idź spać.
- Ale…
- No idź! –
nie dał mi dokończyć. Idź spać, jasne… jak jest taki hałas!
Wróciłam do
łóżka, zostawiając Krzysztofa i Tomka samych. Nawet udało mi się jeszcze na
chwilę usnąć.
Wrócili do
mnie około dziewiątej, ustawiając przy mnie tacę z kawą, sokiem pomarańczowym i
kanapkami. Jezu, jakie to było miłe! Od razu wybaczyłam i wcześniejszą pobudkę
i z lekkim strachem co musi się dziać w kuchni, zaczęłam jeść. Smakowało!
Stali cały
czas nade mną, żebym nie zostawiła ani okruszka kanapki i ani łyka napojów, a gdy
domowe Gestapo upewniło się, ze wszystko z tacy wylądowało w moim żołądku,
kazali iść do łazienki.
-
Przygotowaliśmy ci kąpiel, mamusiu – powiedziała Wiktoria, a Kubuś zaprowadził
mnie za rączkę.
Poranna
kąpiel z okazji dnia mamy. Brzmi cudownie, prawda? No cóż, na pewno tak by
było, gdyby ten odpowiedzialny za puszczenie wody do wanny pamiętał, by ją
zakręcić! Gdy weszłam do łazienki, woda właśnie zaczęła się przelewać. Na
szczęście nie dużo, na szczęście mieszkamy na parterze, nikomu na głowę kapać
nie będzie.
Zakręciłam
kran i mogłam zapomnieć o myciu. Kubusia wygoniłam z łazienki i wrzasnęłam na
Męża Polskiego. Skruszony obiecał, że sam wytrze podłogę, ale nie chciałam go
już widzieć w łazience. Zaczęłam sprzątać.
Wytarłam
podłogę, wyżęłam szmatkę, przy okazji nastawiłam pranie, poukładałam ręczniki w
szafeczce i poustawiałam kosmetyki na półce. Zawsze znajdzie się coś do roboty.
Nim się obejrzałam minęła godzina i stwierdziłam, że jednak czas na kąpiel.
Woda wystygła. Spuściłam i nalałam nowej. Tyle z oszczędzania, tyle z dbania o
ekologię.
Gdy wyszłam
z wanny minęła mi cała złość i znów z uśmiechem na ustach wróciłam do dzieci i
męża. Mieli dla mnie tort. Ciasto dokładniej, a konkretnie murzynka, ale
nazywali to tortem, więc niech tak zostanie. Przygotowali mi tort z okazji
mojego święta.
Nie do zjedzenia.
No choćbym się starała, choćbym się miała zmusić, nie szło tego przełknąć.
Jakby do kleju dodać trochę kakao.
- Pyszny –
skłamałam. – Sami upiekliście?
- Tatuś nam
pomagał! – pochwalił się najmłodszy.
- Z czego go
zrobiłeś? – spytałam Krzysztofa.
- No jak?
Mąka, jaja, kakao, nie wiesz jak się ciasto robi?
- Ja wiem,
nie jestem pewna ciebie – zażartowałam. – skąd wziąłeś mąkę?
- W słoiku
była.
- Słoiku?
Niskim, szerokim?
- A co?
Nic. Nawet
nie chciało mi się tłumaczyć. Użył kartoflanej!
A potem
przybiegły do mnie dzieci, dały kwiatki i ucałowały.
Powiedziały
tylko „kocham cię, mamo” i wszystko minęło. Nie potrafiłam się dłużej gniewać,
nawet ciasto zaczęło mi smakować. A potem zabrali mnie na piknik.
Dziś mamy
dzień mamy J
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz