środa, 30 maja 2012

Gdy rozum śpi, budzi się Uniwersytet


Ten wpis powstał, gdy mój przyjaciel pochwalił się swoją przygodą z Uniwersytetem Warszawskim.
Sytuacja wyjęta żywcem z filmu Barei. Dlatego, gdy skończycie się śmiać, pomyślcie chwilę ile absurdalnych przepisów, ile irracjonalnych decyzji potrafi zrodzić się w głowach mędrców z „prestiżowych” uczelni.
Mój przyjaciel studiuje dziennikarstwo. Studiuje zaocznie, a raczej studiował, bo napisał i złożył już pracę magisterską, oraz pozdawał prawie wszystkie egzaminy. Prawie. Jeden oblał. To ostatni semestr, więc o warunek prosić nie mógł. Kazali powtarzać.
Powtarzać, a więc i płacić (bo, jak wspomniałam, studia są zaoczne). Około cztery tysiące złotych. Za prawo do napisania jednego egzaminu!!!
Kwota niemała, a że w tym czasie na nadwyżkę gotówki nie narzekał, wręcz doskwierał mu jej brak, nie zapłacił. Nie mógł, nie miał nawet z czego.
Na szczęście istnieje coś takiego, jak Komisja ds. Umorzeń i Zapomogi (czy jakoś tak, nie pamiętał dokładnej nazwy). Napisał do nich podanie, podparł je wszelkimi możliwymi kwitami, dowodami, wyciągami z kont, ZUS’u… Piotrek pisać umie, zadbać o swoje też, więc jestem w stanie uwierzyć, że nawet dołączył tam specjalną bullę papieską lub inny dekret.
Dziś poszedł dowiedzieć się o odpowiedź.
- Dzień dobry, chciałem zapytać o decyzję w sprawie podania o umorzenie czesnego. Piotr --- Nr. albumu ---
- Niestety, pańskie podanie zostało odrzucone bez rozpatrywania.
- Czuję się zaszczycony. Skąd to wyjątkowe traktowanie mojej osoby?
- Nie możemy umorzyć panu czesnego, bo został pan skreślony z listy studentów.
- Tak. Za niezapłacenie czesnego. O tym było moje podanie.
- Nic na to nie poradzę. Dopóki nie ureguluje pan zaległej wpłaty, komisja nie może rozpatrzeć pańskiego wniosku!
- Ale gdybym miał te cztery tysiące i je zapłacił, to nie musiałbym prosić o ich anulowanie, czyż nie?
- Przykro mi, takie są przepisy.
Mnie również jest przykro. Nie dlatego że mój przyjaciel traci szansę na zakończenie edukacji, czy obronę tytułu. Jest mi przykro, bo żyjemy w czasach gdy uczelnie wyższe uważają, że są nieomylną wyrocznią, greckim Delfy, pępkiem świata z którym każdy musi się liczyć i który nawet nie musi brzmieć logicznie, ważny jest sam autorytet.
To tak jakbym pokłóciła się z Mężem Polskim, ten trzasnąłby drzwiami, wyszedł i zostałby mi po nim tylko pozew o rozwód. Gdybym zapłakana, w potrzebie zgłosiła się o alimenty, a sąd by powiedział „Nie przyznamy alimentów na dzieci, bo ma pani już potomstwo”. Gdybym oddała do reklamacji buty, bo pękła im podeszwa, a reklamację by odrzucili z powodu oddania obuwia o uszkodzonej podeszwie.
Myślałam, że takie absurdy usłyszę już tylko w komediach z PRL’u. Że po Barei już nikt mnie tak nie rozbawi. Tymczasem po przygodzie mojego przyjaciela mam ochotę, zwyczajem minionej epoki, na drzwiach UW przykleić tabliczkę „tych klientów nie obsługujemy” a na niej uśmiechnięte twarze wielkich umysłów z owej komisji.
Piotr nie ma czterech tysięcy na szkołę. Dlatego szkoła mu ich nie daruje. Są jednak na tyle uprzejmi, że gdyby je miał i wpłacił, chętnie by mu odpowiedzieli „ależ niepotrzebnie się pan fatygował”.
Kocham Uniwersytet Warszawski. Kocham z daleka, bo swoich dzieci raczej tam nie poślę.

1 komentarz:

  1. dobry dziennikarz nie musi mieć dyplomu - to jest PODWÓJNIE smutne

    OdpowiedzUsuń